Festiwalowe zapiski – dzień pierwszy

Festiwalowe zapiski – dzień pierwszy

Przed pierwszym seansem powraca do mnie uczucie, które przez rok – od czasu ostatniej edycji poznańskiego festiwalu Ale Kino! – zdążyło nieco wyblaknąć. Wystarczyło jednak wmieszać się w kolejkę oczekującą na inauguracyjną projekcję (zgodnie z tradycją, dla widowni najmłodszej przewidziano seanse wcześniejsze), by znowu poczuć się w sposób nieodwołalny… staro. Nic w tym zresztą wyjątkowego, gdy przeciętny widz potwierdza swój wiek przy użyciu ciągle jednej tylko dłoni, a wejście na kinowy fotel pochłania w nim niemałą porcję energii (przy czym tej ostatniej musi też przecież starczyć na zejście). Nie wspominam zaś o tym wszystkim, by snuć narrację zgorzkniałego kinomana – jest całkiem odwrotnie. Najmłodsza festiwalowa widownia udziela bowiem lekcji kina, której próżno szukać gdzie indziej // u kogokolwiek innego. Z radością pomyślałem, że dobrze będzie się w tym przekonaniu (ponownie) utwierdzić.
Przykład pierwszy z brzegu: animacja autorstwa Agnieszki Paszkiewicz Na cztery łapy, czyli szkolne przygody Pimpusia Sadełko (Polska, 2011). Jak łatwo się domyśleć, inspiracji fabularnej dostarczyła znana bajka Marii Konopnickiej, tutaj zilustrowana w konwencji kolażowej, gdzie kot wyczarowany pod kredką rysownika otrzymał szansę na spotkanie z kotem jak najbardziej rzeczywistym. Dyskretnie obserwuję moich małych sąsiadów, z których każdy uważnie i z przejęciem śledzi awanturnicze losy szkolne Pimpusia, sporadycznie komentując je słowami: „ale to dziwne, ale dziwne…”.

"Tygrysy i tatuaże" Karla Bengston

Najpiękniej jednak emocje zagrały w trakcie Tygrysów i tatuaży, animacji wyreżyserowanej przez Karlę Bengtson (Dania, 2010). Mała dziewczynka o imieniu Maj, nie ustając w marzeniach o posiadaniu normalnej rodziny, ucieka ze swym osiłkowatym wujkiem-tatuażystą przed grupą równie osiłkowatych motocyklistów. Rozpędzona przygoda zgrabnie splata się tu z baśniowością – i właśnie gdy jedna z wyjątkowo zgryźliwych wróżek leśnych upomniała bohaterkę, że ta zbyt wolno wspina się na drzewo, w jej obronie stanęło kilku najmłodszych widzów, krzycząc w kierunku ekranu: „Przecież ona nie umie się wspinać, bo jest mała!”. Co tu dużo kryć – też tak myślałem, ale wyparowała gdzieś wiara, że mój głos w tej sprawie ma jakiekolwiek znaczenie. Całe szczęście, byłem w zdecydowanej mniejszości.

 

 "Na lodzie" Andrew Okpeah

 

Późnym popołudniem przyszedł czas na kino dla widowni nieco już starszej – na dobry (bardzo dobry?) początek zaprezentowano w sekcji konkursowej głośną Salę samobójców Jana Komasy (Polska, 2011), ale ja od razu pozwolę sobie skierować spojrzenie na tytuł w niedzielnym repertuarze ostatni – oto Na lodzie (On the Ice; USA 2011), w reżyserii Andrew Okpeaha MacLean’a (jego krótkometrażowe Sikumi zdobyło w 2008 roku na festiwalu w Sundance nagrodę jury dla filmów krótkometrażowych). Zanim zdąży przywiązać do siebie sama historia, udaje się to scenerii, celnie uchwyconej słowami jednej z bohaterek, która zdaje się przypominać patrzącemu w słońce koledze: „Ono zajdzie dopiero w sierpniu, pamiętasz?”. To Alaska i jedno z jej małych miasteczek, oddzielonych od reszty świata tak rozległymi połaciami śniegu, że istnienie owej reszty świata poddać można w wątpliwość. Nieco tam klaustrofobicznie, by skorzystać z paradoksalnej podpowiedzi samego reżysera, w którego rodzinnym Barrow film zresztą nakręcono. To arena dramatycznej opowieści: dwójka młodych przyjaciół (świetni w swych rolach rodowici Inuici: Josiah Patkotak i Frank Qutug Irelan) rusza ze swoim znajomym na polowanie; pod wpływem alkoholu i narkotyków dochodzi do sprzeczki, szamotaniny i śmiertelnego ugodzenia nożem – ginie kolega, a przyjaciół (dalekich od jednakowej wiedzy na temat tego, kto zadał feralny cios) związuje zmowa milczenia. Mikroskopijność społeczności, jak łatwo dociec, niczego nie ułatwia: każdy ma swe powody, by poznać faktyczny przebieg zdarzeń. Ciężar pytań stopniowo narasta, coraz trudniej maskować się z przeczuciem, że szwy naprędce stworzonej historii zwyczajnie się rozchodzą (sumienie? strach?). Ze zrozumiałych względów podaruję sobie opisowe doprowadzenie tej historii do końca, czuję się jednak w obowiązku podzielić następującym wrażeniem: skoro Na lodzie, to bez promieniujących ciepłem pocieszeń. Bo historia zabójstwa i dręczącej próby zatuszowania go – to jedno. Bardziej chyba jednak mrozi to wszystko, co rozgrywa się w przestrzeni między przyjaciółmi. Po dawnym zaufaniu nie ma w pewnym momencie najmniejszego śladu, jest za to rozbiegane spojrzenie i… niewiele więcej. To możliwe – tak szybko? Uwierzyłem bez zawahania (zwłaszcza że starannie pod względem psychologii skonstruowano filmowe postaci), po cichu czyniąc odpowiedzialnym za ekranowe zło świecące na Alasce nieprzerwanie przez kilka miesięcy w roku słońce.

Filmowa niedziela za mną. „Jakoś ta nauka wcale nieźle się zaczyna” – skomentował swój pierwszy dzień w szkole wspomniany już Pimpuś Sadełko. Znacznie lepiej niż tylko nieźle zaczął się też festiwal Ale Kino!. Bardzo jestem ciekaw, w jakie rejony poszybuje poniedziałkowa temperatura. Zapowiadają ocieplenie.

Piotr Pławuszewski
stopklatka.pl

Data: 
04.12.2011